Zapiski zgreda (1)
Zaczynamy...
Od paru lat przyzwyczajam się do nowej roli.
Otóż ponieważ dawno, dawno temu – zaraz po wojnie – poszedłem do szkoły jako pacholę ogromnie młode, prawie przez całe życie byłem w każdym gremium, w którym wypadło mi się znaleźć – juniorem, młodziakiem. Gówniarzem. Najmłodszym często.
I oto okazało się dość niespodziewanie, że niespostrzeżenie zacząłem być niemal wszędzie – najstarszy. Troszkę to szokujące, ale wypadnie mi się zapewne do tego przyzwyczaić, że jestem zgredem. A piszę o tym właściwie z jednego tylko powodu: żeby uzasadnić tytuł tego cyklu, którego prowadzenie w tym miejscu mi zaproponowano. Mają to być jakieś uwagi o dziennikarstwie…
Cóż, zgodziłem się – zatem jak w podtytule: zaczynamy.
Chciałbym jednak, by ten cykl pozostawał z przyjętym tytułem w pewnej sprzeczności; tak wydaje mi się zabawniej, choć niewątpliwie trudniej. Otóż zgred – to w potocznym rozumieniu ktoś złośliwy, taki staruszek, który siedzi gdzieś w kącie, mamle sztuczną szczęką i ma za złe. Bo, wiadomo, jest najmądrzejszy z całej wsi.
Nie chcę tego. Narzekać jest – dziś zwłaszcza i w naszej aktualnej rzeczywistości – ogromnie łatwo. Na warsztat, upadek obyczajów, degenerację zawodu…
Między nami mówiąc: wydaje mi się, że każdy głupi to potrafi.
Więc postanowiłem chwalić. Rzecz jasna – z założeniem, że jest kogo i za co.
Ponieważ niemal pół dorosłego życia zawodowego spędziłem w studiach telewizyjnych, więc ośmielę się uważać, że troszkę znam się na tej dziedzinie dziennikarstwa. Od telewizji więc zaczniemy. A ściślej od peanu na cześć przyszłej gwiazdy.
Od pewnego czasu obserwuję mianowicie z rosnącym uznaniem i sympatią pewną młodą osobę płci całkowicie przeciwnej od mojej, która nadaje swoje korespondencje dla TVN24 BiŚ z Paryża. Pani Anna Kowalska jest dla mnie odkryciem. Opanowana, zawsze z ledwo zaznaczonym zawadiackim uśmiechem na miłej inteligentnej twarzy (zauważcie: to istotny wyróżnik; stanowczo zbyt wiele osób ukazujących się na małym ekranie ma twarze zacięte lub/i znamionujące niepowalający IQ), świetnie władająca polszczyzną – potrafi ze swoich stand-upów zrobić malutkie perełki; takie pyszne opowiastki ze wstępem, rozwinięciem i puentą na końcu. To naprawdę duża sztuka; przed laty celował w tym publicysta Dziennika TV (tak, tak – tam było sporo wspaniałych fachowców), Bartosz Janiszewski, o którym mówiono, że potrafiłby zmieścić w dwóch celnych zdaniach komentarz do wszystkiego – od stworzenia świata, do wybuchu III wojny.
Pani Anna troszkę mi go przypomina, choć nie jest tak niesłychanie poważna i zasadnicza. I chwała jej.
I jeszcze jedno: po tej pełnej uroku osobie widać, że ona bardzo lubi to, co robi. I proszę się nie żachać: kto by nie lubił występować w telewizji? Raczej popatrzcie uważnie na telewizor i z łatwością mi przyznacie, że dla wielu „postaci z lufcika” ta prezentersko-sprawozdawcza robota jest prawdziwą męką.
A żeby powiedzieć prawdę do końca: pani Anna lubi w tej pracy nie siebie samą, ale dobre wykonanie zadania; to też jest rzadkość. W każdym razie – takie odnoszę wrażenie, a o cóż innego chodzi?
Wspomnę, jak kilkanaście lat temu perorowałem pewnej młodej adeptce naszego pięknego (wówczas jeszcze) zawodu tłumacząc, że robiąc z kimś rozmowę, powinna poprosić operatora kamery, by „patrzył” obiektywem przez jej ramię.
– Ale przecież wtedy nie będzie mnie widać! – powiedziała panna.
Otóż sądzę, że pani Annie taka odpowiedź nawet nie przeszłaby przez myśl. Ta dziewczyna – to, jak kiedyś mówiono, zwierzę telewizyjne. W dodatku – to też żargon profesjonalny – kochane przez kamerę.
Niech jej się wiedzie. Widzę przed nią piękną karierę.