Równowaga, nawet kulawa, lepsza niż telewizja narodowa
W dyskusji nad odbudową mediów publicznych prowadzonej niedawno w PKiN Adam Bodnar, dziś minister sprawiedliwości, zaproponował ciekawe rozwiązanie:
„Holenderski model mediów publicznych uwzględnia, że społeczeństwo składa się z różnych grup, które mają różne poglądy i spojrzenie na świat. Są grupy bardziej lewicowe, bardziej prawicowe, centrowe, bardziej ekologiczne, bardziej neoliberalne itd.
W tym modelu jest rdzeń publiczny, nadzorowany przez państwo w taki sposób, aby podawał maksymalnie rzetelne informacje, zapewniał transmisję najważniejszych wydarzeń kulturalnych, politycznych, sportowych. Ale cała reszta jest podzielona tak, że dostęp do niej mają reprezentatywne organizacje. Jest organizacja, która mówi: my reprezentujemy trzysta organizacji pozarządowych, które są związane z poglądami, powiedzmy, lewicowymi. I ta organizacja dostaje przydziały dostępnego czasu antenowego w mediach, zarówno telewizyjnych, jak i jak i radiowych. I ona wypełnia je treścią i dostaje dofinansowanie od państwa”.
W modelu amerykańskim mediów publicznych nie ma, ale nie całkiem. Przepracowałem rok w polskiej telewizji, która nadawała na kanale 31 w Nowym Jorku, wśród innych telewizji etnicznych i społecznościowych. Ale „wypełnianie treścią” tego programu wcale nie było „wolną amerykanką”. Wyjaśnię to na przykładzie spotkania wiceprezydenta Busha z Polonią w South River w New Jersey, które relacjonowałem dla PTVN Andrzeja Szymanika 22 października 1988 r.:
„Oklaski, orkiestra gra, w górę idą transparenty i przy mikrofonie jest wiceprezydent Bush:
– Wybory za 19 dni, a ja pracuję tak jakbym był dziesięć punktów za moim przeciwnikiem, a nie 17 przed nim – zaczyna. I wali w konkurencję jak w bęben: że nazwę stanu „Taxassuchetts” wymyślili obywatele Masschusetts, umęczeni wysokimi podatkami gubernatora Dukakisa, że za administracji Reagana-Busha powstało 18 mln. nowych miejsc pracy, w tym półtora miliona w stanie New Jersey, że w przeciwieństwie do kandydata demokratów jest za karą śmierci, szczególnie za zabójstwo policjanta.
Po pięciu minutach przychodzi kolej na politykę zagraniczną.
– Jak wiecie, niedawno odwiedziłem Polskę, kraj skąd wielu z was pochodzi. Spotkałem się z generałem Jaruzelskim. Powiedział mi, że w Polsce jest tylko 120 zwolenników Solidarności. Ale kiedy następnego dnia z Lechem Wałęsą jechałem na grób księdza Jerzego Popiełuszki, przy kościele, gdzie był grób księdza były tysiące ludzi i oni krzyczeli „Niech żyje Reagan”, ”Niech żyje Bush” (to z uprzejmości) i „Niech żyje Ameryka”. Przekonałem się, że Solidarność żyje i mogę powiedzieć: jeśli zostanę wybrany – będą mieli przyjaciela w Białym Domu.
Oklaski na koniec, orkiestra znów gra, dzieci śpiewają, prezydent ściska ręce pierwszego szeregu (Secret Service sprawdzała torebki i odchylała płaszcze, a teraz otacza Busha wianuszkiem), uśmiecha się, macha w stronę kamer i niknie w tylnych drzwiach.
Powrót do Nowego Jorku, montaż trzech taśm, tak aby mieć dokładnie pięć minut i dwadzieścia pięć sekund, bo tyle ile wyrzucamy rajdu samochodowego z niedzielnej, półgodzinnej audycji, przebicie się dwa razy z Manhattanu na Queens. W domu ląduję po ósmej wieczorem i pełen dumy dzwonię do szefa telewizji, żeby powiedzieć, jak nam się udało. Z lekkim wahaniem w głosie przerywa mi:
– Nie chciałem ci już zawracać głowy, ale w stacji powiedzieli, że to tak pójść nie może, musimy dodać co najmniej 30 sekund Dukakisa i wyciąć owacje z początku, bo oni, jako miejski kanał telewizyjny, muszą zachować równowagę, nie mogą popierać jednego kandydata.
– Ale przecież Dukakis nie spotkał się z Polakami! – jęczę.
– Nie szkodzi, ma być Dukakis i koniec. Nagram coś dziś w nocy i wstawimy to na początek, chociaż to zupełnie bez sensu.
I tak dopiero w następną niedzielę pokazaliśmy spotkanie Busha z dokręconym kandydatem demokratów. Wyszło żałośnie: Dukakis jeździł po ekranie na czołgu a ja czytałem fragmenty oświadczenia gubernatora na temat Polski po spotkaniu z Januszem Onyszkiewiczem. Później poszła relacja z South River z wyciętymi owacjami i bez oryginalnego dźwięku, tylko z tłumaczeniem tego, co mówił wiceprezydent Bush.”
Wtedy uważałem, że taka „aptekarska formuła demokracji” jest bez sensu. Dziś, po ośmiu latach oglądania „publicznej” TVP jestem innego zdania. Lepsza jest nawet taka kulawa równowaga, niż „narodowa telewizja” PiS.
Andrzej Krajewski
Towarzystwo Dziennikarskie